Dziwny przypadek czterech parowozów

tyt. oryg. „The mystery of four steam trains”

 

W pobliżu miasteczka L., na skraju lasu stała mała stacyjka. Każdego dnia dwa razy zatrzymywał się na niej leniwie lokalny pociąg. Staruszek dróżnik nie miał więc wiele pracy. Zajmował niedużą izbę w budynku dworcowym i wiódł spokojny żywot cichego i prostego człowieka. Niewysoki z postury, z ruchem nieco ospałym, schludnie ubrany w swój kolejarski mundur przechadzał się kilka razy dziennie po peronach. Nie żeby było to potrzebne. Po prostu lubił mieć pewność, że wszystko jest w należytym porządku. Zawsze było. Szczerze mówiąc pociągi zatrzymywały się w L. głównie po to, żeby nabrać wody do parowozu. Jedyni podróżni jacy niekiedy wysiadali na stacyjce, to ci, którzy przez gapiostwo pojechali za daleko i teraz czekali na powrotny, ale zdarzało się to nadwyraz rzadko. Nikt nigdy nie wyjeżdżał z L., ani do niego celowo nie przyjeżdżał. L. było miasteczkiem porzuconym i jedyną osobą która w nim mieszkała był staruszek dróżnik.

Tego dnia było dość chłodno, jesienne wiatry przygnały ciężkie ołowiane chmury, które dociskały szczyty drzew pobliskiego matecznika. Było duszno i cicho. Jedynie od czasu do czasu dało się słyszeć odległe, niedające się zidentyfikować nawoływania. Poranny pociąg przyjechał i odjechał przed czasem, jego pośpiech przewodził na myśl coś niepokojącego. Sprawiał wrażenie jakby starał się uniknąć czegoś nieubłaganie nadciągającego. Bardziej niepokojące było jednak spóźnienie składu popołudniowego. Zgodnie z rozkładem jego ostatnie dymy powinny rozwiać się na stacyjce już przeszło dwa kwadranse temu. Zaniepokojony staruszek dróżnik jeszcze raz sprawdził godzinę na swoim dużym kieszonkowym zegarku, gdy nagle przeciągły gwizd nadciągającego z oddali parowozu wypłoszył z okolicznych zarośli chmarę gawronów. Po kilku chwilach lokomotywa wtoczyła się ciężko między perony stacyjki. Zahamowała z piskiem, roztaczając wokół kłęby białej pary, które w dusznym powietrzu nie rozpływały się, tylko zamieniały w gęstą i lepką mgłę. Dróżnik ze zdziwieniem zauważył, że poza węglarką, do lokomotywy nie były doczepione żadne wagony. Chciał o to zapytać maszynistę, ale nerwowe wołanie o wodę zmusiło go do przejścia w kierunku zaworów i uruchomienia żurawia. Z sykiem i trzaskiem woda chlusnęła do kotła buchając jeszcze większymi i jeszcze bardziej lepkimi kłębami pary, tak, że wnet nie było widać ani parowozu, ani węglarki. Maszynista nie czekał aż kocioł będzie pełen. Gdy tylko uznał, że wystarczy do kolejnej stacji, puścił maszynę pełną mocą, tak że dróżnik nie zdążył nawet zakręcić zaworu, gdy cały skład opuścił pośpiesznie L. Staruszek pokręcił z dezaprobatą głową i przez chwilę patrzył za odjeżdżającym pociągiem. Tego dnia nie przeszedł już przez perony, tylko udał się prosto do swojej izby gdzie zapalił dwie lampy naftowe. Ich ciepłe światło wypełniło pokój i wypływało przez jedyne okno, za którym tonęło w zimnej, gęstniejącej mgle i powoli zapadającym zmroku. Nie starczyło go aby oświetlić cztery sylwetki w długich płaszczach, które nieśpiesznie schodziły z peronu.

***

Panowie Krupp, Flix i Bomley byli dość niezwykłymi helimatam, szczególnie dlatego, że na teren swojej działalności charytatywnej wybierali okolice odludne, pozbawione kogokolwiek, komu można by w taki czy inny sposób pomóc. Czwarty z panów, który kazał się tytułować ‚kapitan Kłodowski’, wysiadł na stacyjce w L. zasadniczo przez przypadek. Poznał trzech helimatów w pociągu i zupełnie spontanicznie stwierdził, że przyłączy się do nich na kilka dni.
I tak wszyscy czterej schodzili z peronu w L. wobec zapadającego zmroku, i powoli rozchodzących się w bezwietrzną noc kłębów mgły. Pierwszy przerwał ciszę pan Bomley:
– To był, zdaje się, numer 47?
– „Kwintesencja liczb losowych…” – zamruczał pod nosem pan Flix, na głos zaś powiedział – Dlaczego to zawsze musi być 47?!
– Oj, dajże spokój, dość już nas zamęczyłeś – wyraźnie poirytowany przerwał mu pan Krupp i zagadnął do kapitana Kłodowskiego – Pan, jak rozumiem, zechce nocować z nami? Oczywiście jeśli tylko nie przeszkadza panu numer domu 47… Miasteczko pełne jest wspaniale umeblowanych lokali. Można wybrać co komu się podoba.
– Dziękuję. Oczywiście skoro panowie są tak mili, z chęcią skorzystam z gościnności panów. Zresztą zbyt już późno żeby szukać innego lokum.
– To będzie za tym zakrętem – wtrącił pan Bomley, który zaczytany w swoich notatkach, nie zwracał uwagi na ich rozmowy.
Rzeczywiście zza zakrętu wyłoniła się dość duża willa. Niewysoki płotek, cały porośnięty bluszczem, tu i tam szczerzył się resztkami sztachet. To co niegdyś musiało być uroczym trawnikiem, witającego gości podwórka teraz przedstawiało się raczej jako wysoka plątanina różnego rodzaju zarośli, krzaków, powoi i przede wszystkim, strasząca ostrymi kolcami gęstwa dzikiej róży i ostrokrzewu. Między pędami dało się dostrzec resztki tego, co kiedyś było chodnikiem prowadzącym do drzwi frontowych. Maurice widać oczyścił wejście na tyle, żeby helimaci nie pokaleczyli się wchodząc do swojej tymczasowej kwatery. Dym z komina sugerował, że zadbał także o ciepło w pomieszczeniach, a może i o obiad? Gdy przekroczyli próg ich nozdrza wypełnił zapach wołowiny duszonej w rozmarynie. Maurice, który usłyszał trzaśnięcie zamykanych za czterema panami drzwi wybiegł z kuchni i wycierając ręce w fartuch zawołał:
– O, jak się cieszę, że panowie już są. Pokoje czekają przygotowane, obiad będzie o ósmej. – wtedy jego wzrok zatrzymał się na kapitanie Kłodowskim, zwrócił się więc do pana Bomleya – Czy panów gość zostanie z nami na noc?
– Dziękuję drogi Maurice, oczywiście, że zostanie, gdzież miałby się udać o tej porze? Zostanie na kilka nocy.
– Oczywiście. Pana sypialnia będzie gotowa w oka mgnieniu. Zechcą panowie udać się ze mną na górę? – Maurice już wchodził po schodach.
Czterej panowie podążyli za nim, a stare, dębowe stopnie skrzypiały cicho pod ich ciężkimi krokami.

***

Jeden z dwóch obszernych pokoi dziennych został zręcznie zaadaptowany na jadalnię. Gdy Maurice trzy dni wcześniej zawitał do L. z przykazaniem odnalezienia i przygotowania stosowanego miejsca na pobyt trzech helimatów, szybko zainteresował się willą z numerem 47. Czy to przez przekorę wobec pana Flixa, czy dla faktycznych walorów tego budynku – trudno teraz roztrząsać, dość, że był to wybór bardzo dobry. Jedną z pierwszych czynności było przygotowanie jadalni – „pokoju kreacji” jak to mówili. Najpierw usunął z niego wszystkie wyrastające pustymi otworami okien rośliny, dokonał najbardziej niezbędnych napraw podłogi, drzwi i dużego, pięknie zdobionego kominka. Następnie zebrał potrzebne meble i sprzęty z okolicznych domostw. Trzeba mu przyznać, że kierował się nie tylko ich użytecznością ale, nawet mimo małych możliwości wyboru, selekcjonował je bardzo starannie pod względem wyglądu, tak, że jadalnia była urządzona z prawdziwym smakiem. Na środku pokoju stał duży stół z drzewa orzechowego, na którym ustawił lichtarze z wysokimi, czerwonymi świecami oraz wazon z bukietem jesiennych liści. Dookoła stało osiem misternie zdobionych krzeseł z surowego drewna, gdyż żadna tapicerka nie była w stanie uchronić się przed nieubłaganym upływem czasu. Ciężkie zasłony zakrywały okna, które dokładnie zabezpieczył deskami, nie tylko dla zachowania ciepła ale i dla dyskrecji. W latach świetności zapewne miały ciepły szmaragdowy kolor, teraz tłumiły blask ognia – ponure i poczerniałe. Nieduży, ale bardzo piękny zegar z emaliowaną tarczą tykał spokojnie na rozpalonym kominku, raz po raz wygrywając leniwie kuranty. Całość sprawiała wrażenie miejsca bardzo ciepłego, chciałoby się rzec przytulnego, gdyby nie to, że miała w sobie jednocześnie coś wzniosłego, a może i trochę smutnego. Tylko wprawne oko, znające zwyczaje helimatów mogło dostrzec kilka innych detali wystroju o które skrupulatnie zadbał niezastąpiony Maurice. Na szczycie framugi drzwi przyczepiony był jakiś mały arkusik papieru, w południowo-wschodnim narożniku pokoju wisiała mała hebanowa sowa, patrząca wprost na zachód… kilka innych przedmiotów mających swoje przepisane zwyczajem miejsce wskazywało dokładnie, że Maurice przygotował miejsce dla helimatów chcących wykonać swoją pracę najlepiej jak to możliwe.

Na kolację stawili się wszyscy punktualnie o ósmej. Półmiski dymiły już apetycznie. Maurice okazał się, jak zawsze, nie tylko wspaniałym organizatorem, dekoratorem ale i kucharzem. Przed rozpoczęciem posiłku panowie Bomley, Krupp i Flix wstali swoim zwyczajem z krzeseł i dokonali z namaszczeniem czterokrotnego pokłonu – w każdą ze stron świata. Kapitan Kłodowski przyglądał się im z zaciekawieniem, ale i rozbawieniem. Po dokonaniu rytuału trzej helimaci rozpoczęli posiłek, jednocześnie kontynuując wcześniej zaczętą rozmowę.

– To nie jest tak, że oni nie mogą usiedzieć. Siedzieli by z wielką przyjemnością, gdyby zostawić ich samym sobie. Niestety, ciągle czegoś od nich się żąda, oczekuje, dlatego uciekają.

– Bredzisz Flix – odpowiedział pan Krupp – to ich głowa ich prześladuje. Albo męczy natrętnymi myślami, albo paraliżuje bezdenną pustką. Pomyśl sam, jak masz trzy dni przerwy, co robisz? Nawet nie musisz nic czytać, głowa sama tworzy, pracuje, rozwija cię. Oni tak nie mają. Każde zadanie które odrywa ich od smutnego obowiązku bycia sobą jest na wagę złota. Nie ważne czy sami je sobie narzucą, czy dostaną je od kogoś.

– Ja sam jestem człowiekiem czynu. – wtrącił kapitan Kłodowski – Nie mogę usiedzieć w jednym miejscu zbyt długo, nie mogę ciągle tylko myśleć, zastanawiać się, analizować, kiedy tyle jest realnie do zrobienia.

– Ale pan chce działać, kapitanie – odpowiedział pan Krupp – a oni muszą. To jest ta zasadnicza różnica. Są jak rekiny, żeby oddychać muszą płynąć, jak się zatrzymają to się uduszą. Dla nich to jedyna metoda, żeby nie myśleć. A oni nie mogą sobie na myślenie pozwolić.

– Nie wiem czy pan nie przesadza – trwał przy swoim kapitan Kłodowski – ja nie czuję, że przed czymś uciekam, po prostu wiem, że jeśli tyle jeszcze jest do zrobienia, to trzeba działać!

– Po co? – prawie, że krzyknął pan Flix

Zapadła chwila ciszy.

– Ale poważnie pytam, po co działać? – powtórzył, już tym razem spokojniej, pan Flix

Podczas gdy zaskoczony kapitan Kłodowski starał się zrozumieć o co właściwie chodzi w tym pytaniu, pan Bomley zapytał:

– Flix, a czemu tu dzisiaj jesteś? I nie mów mi, że to dlatego, że cię zmusiłem i zobowiązałem poddawszy uprzednio działaniu narkotyku. Naprawdę spotkania przy lampce wina i luźno rzucona propozycja to nie terror. A pamiętasz jak się rwałeś? Tak teraz gadasz, a sam przecież mnie prosiłeś, żeby jechać pierwszym terminem. Co innego Krupp, jest tu pod przymusem, a zobacz jak sobie z tym świetnie radzi. Ale ale, kapitanie, wspomniałem coś o winie, a Maurice ma dla nas prawdziwy rarytas – znalazł w piwniczce pod jednym z okolicznych domów. Mamy tego całą skrzynkę, więc za nasz pobyt tutaj – zdrowie panowie.

Cztery kryształowe kieliszki zawibrowały cichym brzdękiem, a gardła czterech gentelmanów  wypełniła wytrawna i niebywale szlachetna cierpkość. To była też ta cierpkość, z którą pan Flix przeżywał uwagę pana Bomleya, ta cierpkość z którą pan Krupp po raz kolejny starał się zrozumieć jak to możliwe że trafił do tak absurdalnej niewoli i ta cierpkość, którą wywołało poczucie kapitana Kłodowskiego, że może jednak nie powinien być dziś w tym pokoju.

Kapitan Kłodowski starał się ratować podupadły nastrój opowiadając anegdotę o jednym ze swoich kolegów, oficerze kawalerii i trzech wyjątkowo dzikich borsukach, kiedy ze zdumieniem odkrył, że trzej helimaci nie tylko nie są w złych nastrojach, ale zachowują się jakby nigdy nie byli. Nie wiedział jeszcze wtedy, że jedną z cech charakterystycznych dla helimatów jest  bardzo duży dystans do wszelkich emocji, oddzielają się oni bowiem od wszystkich uczuć skutecznie i łatwo. Maurice właśnie zbierał ostatnie naczynia ze stołu. Rozmowa zmieniła swój tor, pan Bomley po krótce uzgadniał plan działania na następne dni z panami Flixem i Kruppem. Wrócił jednak do kapitana Kłodowskiego dość szybko, kiedy tylko Maurice podał zdobione filigranem pudełko na karty do gry – znalezisko z jednej z okazalszych willi w okolicy. Było to prawdziwe cacko. Do tego karty były na rewersie zdobione pięknym wyobrażeniem trupiej czaszki, co nadawało im bardzo szczególnego charakteru.

– Gra pan w wista? – zwrócił się do kapitana Kłodowskiego – Jest nas akurat czterech…

Wist uprzyjemnił resztę wieczoru, którą spędzili głównie na rozmowie o planach na jutrzejszy dzień. Pan Bomley grał z panem Flixem, a przeciw nim pan Krupp grał z kapitanem Kłodowskim. Natomiast Maurice grał siedząc na kanapie pod północną ścianą pokoju. Grał na gitarze hiszpańskiej. Może nie był wirtuozem, ale grał ładnie.  Pan Bomley często powtarzał, że talent muzyczny Maurice’a to jego największa zaleta. Umiejętność wypełnienia powietrza tą wibracją, która w zależności od okoliczności i repertuaru, tak idealnie nadaje charakteru chwili, albo porusza serca słuchających. Maurice nie grał głośno, zdawał się być tylko tłem, wręcz jakby nieobecnym. Całkiem zapadł się w swojej muzyce. Hiszpańskie rytmy wypełniały pokój a Maurice był myślami w czasach swojej młodości. Wspominał lata spędzone w Barcelonie, włoskie wakacje, podróże po Grecji. Znowu spacerował po gajach oliwnych, przechadzał się pośród dojrzewającej winorośli, żeglował między skalistymi wyspami Morza Egejskiego, kąpał się w gorących wodach Adriatyku. Wspomnienia jak żywe obrazy stawały mu przed oczami. Cieszył się nimi – bez żalu, bez tęsknoty – wracanie w przeszłość sprawiało mu radość i tą radością dzielił się za posrednictwem gitary.  Grał tak szczerze i autentycznie, że cały pokój zdawał się być wypełniony aromatem bazylii, smakiem oliwek, teksturą serów. Duszące, śródziemnomorskie powietrze i palące słońce wypełniło tego wieczoru mroczny i chłodny pokój jadalny willi numer 47, w jesiennym L.

***

Helimaci zebrali się powtórnie w pokoju kreacji późnym przedpołudniem. Brak pospiechu i unikanie zbyt wczesnego wstawania było ich stałym zwyczajem. Mdłe, przytłumione przez ciężkie chmury światło wpadało do jadalni odbezpieczonym przez Maurica dużym oknem. Rześkie powietrze zaostrzało poranny apetyt. Maurice przygotował smaczne śniadanie na zimno składające się ze świeżego pieczywa, wędzonej wołowiny, prostej sałatki  z kaparami i pasty jajecznej. Na stole stała zapalona jedna czarna świeca. Kapitan Kodowski wstał wcześniej i teraz był już teraz po śniadaniu. Siedział w dużym bujanym fotelu pod oknem i czytał znalezioną na jednym z regałów książkę. Zawierała lokalne legendy i podania. Szczególnie zainteresowała go historia nieistniejącego już pałacu książęcego, który miał się rzekomo znajdować w parku położonym na południowym skraju L. i zostać doszczętnie zniszczonym około dwieście lat temu. Co ciekawe, twierdzi się, że nie zachowało się z niego zupełnie nic. Nie mamy choćby malowidła wskazującego jak mógł on wyglądać.  Autor książki twierdził, że książę był tak bezlitosny i zły, że tuż po jego śmierci okoliczny lud zupełnie spontanicznie zebrał się żeby zatrzeć wszelki ślad po okrutnym władcy. Legenda mówiła, że udało im się rozebrać cały pałac w trzy dni i trzy noce. Od lektury oderwał go głos pana Bomleya:

– Kapitanie, zechce pan nam towarzyszyć w porannym spacerze? Nieco później będziemy musieli przejść do swoich zajęć, ale póki co – zapraszam.

 

***

Tego dnia nie padało. Panowie Krupp, Flix i Bomley wraz z kapitanem Kłodowskim wyszli na zewnątrz zaraz po śniadaniu helimatów. W dzień, opuszczone L. robiło nieprzyjemne wrażenie. Kapitanowi Kłodowskiemu przeszły ciarki po plecach. Wczoraj wieczorem było to po prostu miasto śpiące, dzisiaj rano – martwe. Katastrofa nastąpiła około 30 lat wcześniej. Z niezbyt dobrze znanych powodów populacja nagle i szybko zaczęła się kurczyć – część ludzi umierała, część ginęła, reszta wyjechała nie biorąc nic ze sobą. Jak się później okazało ci, którzy wyjechali nie przeżywali dłużej niż 3 tygodnie i w ten sposób w dwa miesiące, w rozmaity sposób życie stracili wszyscy mieszkańcy L. Organizacja helimatów od początku chciała zbadać ten ewenement, ale zwlekała z wysłaniem swojej delegacji przez wiele lat, do czasu, aż możliwe stało się przybycie w całkowitej dyskrecji. Miasto było przepełnione śmiercią. Najbardziej przerażające zdawało się chyba być to, że ruiny domów były pełne sprzętów, wszystko zostało tam, gdzie je porzucili właściciele tuż przed niespodziewanym końcem. Kapitan Kłodowski widział w życiu niejedno, ale to miasto przerażało go. Czuł w nim nie tylko bezbronność i bezradność wobec umierania – to widział także na wojnach, ale co najgorsze – czuł też absolutną beznadzieję, całkowite poddanie się mieszkańców wynikające z tajemniczości zagrożenia. Brak możliwości zidentyfikowania, czy chociaż nazwania wroga paraliżuje najbardziej. I ta świadomość napełniała zimnem kości kapitana Kłodowskiego.

Trzej helimaci zdawali się zupełnie nie zwracać uwagi na przerażający charakter tego miejsca – wręcz przeciwnie, wyglądali, jakby dobrze się bawili rozglądając po okolicy. Najpierw przeszli razem przez główne arterie miasteczka, potem zwiedzili boczne zaułki. Wszystko to po to, żeby zorientować się w układzie ulic i osiedli. Chodzili niespiesznie, uważnie przyglądając się temu co widzieli. Obserwując jak natura przejmuje władzę nad terenem kiedyś całkowicie okiełznanym przez człowieka. Patrzyli na pnie rozsadzające chodniki, pnącza pokrywające ściany, krzaki wchodzące do domów. Ale najbardziej ich interesowało poszukiwanie wszelkich różnic, które mogły by wskazywać, że L. różniło się czymś szczególnym od innych miast podobnego rozmiaru. Po godzinie tego spaceru rozdzielili się – zgodnie z planem każdy miał dokładnie przeszukać przypisane sobie domy po kątem wszystkiego, co z punktu widzenia helimatów mogło być niezwykłe. Najważniejsza była dokładność, dlatego helimaci nie posuwali się w swoim badaniu szybko. Oczywiście kapitan Kłodowski nie miał za bardzo pojęcia jaki jest cel i przyczyna tych czynności, nie mógł też w nich bezpośrednio uczestniczyć, więc z głową pełną najczarniejszych myśli odbył w samotności krótki spacer okolicznymi uliczkami, po czym wrócił do willi numer 47 licząc, że Maurice będzie miał dla niego gorącą herbatę. „Nic tak nie krzepi jak mocna herbata” – zwykł był mawiać. Teraz miał nadzieję, że to była prawda. Wchodząc przez drzwi frontowe zauważył tabliczkę z nazwą domu: Pod Bukami. Wczoraj było zbyt ciemno, żeby ją dostrzec. „Pod Bukami…” – pomyślał kapitan Kłodowski. Rzeczywiście ponad dachem górowały trzy dostojne buki. Wyglądały jakby pilnowały tego miejsca. Ale nie ludzi w nim mieszkających, raczej jakby chroniły dom przed ludźmi. Czy w jakiś sposób natura pozbyła się mieszkańców całego miasta? Czy te buki mogą zabić człowieka, żeby chronić swoją dziedzinę? Kapitan Kłodowski wzdrygnął się na tę myśl, po czym wstrząsnął energicznie głową – „Co się ze mną dzieje? Na prawdę mam bać się głupich drzew?” wzdrygnął się jeszcze raz i odrzucając wszystkie absurdalne myśli, energicznym krokiem oficera wszedł do środka.

Imbryk z herbatą dymił wesoło.

297A55CA00000578-3117557-Abandoned_This_deserted_fishing_village_on_Gouqi_Island_off_the_-a-35_1433893021021 http-%2F%2Fmashable.com%2Fwp-content%2Fgallery%2Fgreen-chinese-village%2Fgettyimages-476526344